Przyszłość pola bitwy

Teleczołgi - bezzałogowa broń ZSRR

Bezzałogowe maszyny bojowe dopiero zaczynają odgrywać jakąkolwiek rolę w powietrzu, na lądzie i wodzie, więc trudno uwierzyć w to, że zdalnie sterowane czołgi – teleczołgi – po raz pierwszy wykorzystali Sowieci w 1939 roku, czyli 75 lat temu!

ZSRR posłał je na front wojny zimowej - jednego z najwcześniejszych konfliktów II wojny światowej, toczącego się w od 30 listopada 1939 do 13 marca 1940 roku. W ciągu kilku miesięcy gorzej wyposażeni i zdecydowanie mniej liczni Finowie stawiali solidny opór najeźdźcy. W walce wykazali się większym sprytem, lepiej znosili niekorzystne warunki pogodowe i z powodzeniem stosowali nowatorskie metody walki. Rosjanie mieli jednak coś, o czym w tamtych czasach nie marzyła żadna armia świata - zdalnie sterowane, bezzałogowe czołgi.

"Mogłoby się wydawać, że były to konstrukcje niedopracowane i wadliwe, za czym zdecydowanie przemawiał poziom ówczesnej technologii. W rzeczywistości spisywały się znakomicie i wszystko działało w nich idealnie" - opowiada autorowi bloga Skoblin's History Blog Wiktor Dmitriewicz Szczerbnicki, jeden z operatorów teleczołgów.

Reklama

"Wielu ludzi nie wierzy, że mieliśmy coś takiego jak teleczołgi i wykorzystaliśmy je w 1939 roku. Służyłem w takim batalionie prawdopodobnie dlatego, że znałem się na elektrotechnice, co zawdzięczałem pracy w elektrowni przed wybuchem wojny. Nasza jednostka została sklasyfikowana jako ściśle tajna, a wszystkie tajemnice wojskowe z nią związane były pilnie strzeżone. Pewnie z tego powodu tak niewiele osób wie o istnieniu teleczołgów. Wszystkie zachowane informacje można znaleźć głęboko w archiwach w Podolsku" - wspomina Szczerbnicki.

Roboty z początku lat 30.

Prace nad tymi innowacyjnymi maszynami rozpoczęły się na początku lat 30. Do zdalnej kontroli przystosowywano najpierw czołgi T-18, ale z czasem okazały się one zbyt lekkie, a ich sylwetka utrudniała prowadzenie - szczególnie w trudnych warunkach terenowych. Zdecydowanie lepiej poradziły sobie T-26, czyli konstrukcje oparte na licencji brytyjskiego Vickers 6-Ton. Maszynę napędzał silnik o mocy 91 KM, natomiast pancerz miał grubość od 6 do 20 mm (w zależności od wersji). Całość mierzyła 4,62 metra długości, 2,44 metra szerokości oraz 2,33 do 2,41 metra wysokości. Masa wahała się w przedziale od 8200 (T-26) do 10290 kg (T-26-1).

Nic dziwnego, że trudno sobie nam wyobrazić, jak w 1939 roku wyglądało wojenne zastosowanie czołgów całkowicie pozbawionych załogi. Szczególnie, że skuteczny zasięg kontroli takiej maszyny wynosił 1,5 kilometra! "Nasz batalion składał się z par powiązanych ze sobą drogą radiową T-26. Każdą parę tworzyły czołg dowodzenia (TU) oraz czołg kontrolowany (TT). W skład załogi TU wchodził operator TT, który sterował nim przy pomocy radia" - wyjaśnia Szczerbnicki.

"Analogowa" perfekcja

Na początku II wojny światowej wszystkie machiny wojenne były "analogowe". Nie było komputerów, które mogły nimi sterować. Opierały się na prostych, ale jednoczenie skutecznych rozwiązaniach. "Czołgi TT były sterowanie pneumatycznie - sprężarka wdmuchiwała powietrze do specjalnego balonu, a stamtąd sprężone powietrze wprawiało w ruch tłoki - dopiero te bezpośrednio kontrolowały maszynę. Polecenia pochodziły natomiast od przekaźników elektromechanicznych, wprawianych w ruch przy pomocy poleceń radiowych".

Wspomniane elementy znajdowały się w teleczołgu, ale polecenia wydawał członek załogi drugiej maszyny - czołgu dowodzenia. W rękach radiooperatora znajdowała się centrala z dwudziestoma przyciskami rozmieszczonymi w 5 rzędach. "Pamiętam je do dziś. Pierwszym przyciskiem był "Ready" przygotowujący maszynę do przyjmowania poleceń bojowych. Drugim był "Fire", z pomocą którego uruchamiałem miotacz ognia. Czwarty uruchamiał zasłonę dymną. Przyciski z rzędów drugiego i trzeciego odpowiadały za ogólną kontrolę czołgu - uruchamianie silnika, wbijanie kolejnych biegów. Numery 8 i 9 obracały wieżyczką, a 10 i 11 umożliwiały wykonywanie skrętów w lewo i prawo. Był również przełącznik umożliwiający zmianę kanału radiowego. Wewnętrzne wyposażenie czołgu nie zostało zmienione, więc za jego sterami mógł zasiąść człowiek" - opowiada Szczerbnicki.

Teleczołg od załogowego T-26 odróżniały dwa kawałki pancernego szkła na dachu wieżyczki, których zadanie polegało na ochronie anten przed uszkodzeniem. Delikatny był również system sterowania pneumatycznego, ale Sowieci zabezpieczyli go przy pomocy sprężynowych amortyzatorów tłumiących wstrząsy. Wiadomo bowiem, że czołg poruszający się w terenie jest na nie stale narażony.

Zdalnie sterowane konstrukcje teoretycznie dało się zakłócić, ponieważ brakowało im wyrafinowanych metod ochrony. Nikt nie podejmował jednak takich starań. Nie zdarzało się również, aby kontroler stracił panowanie nad maszyną. Mogło to nastąpić po oddaleniu się TT od TU na odległość większą niż 1,5 km, ale radzieccy inżynierowie wzięli to pod uwagę. Silnik TT zatrzymywał się po upływie 30 sekund od momentu utraty łączności. W momencie przechwycenia teleczołgu przez wroga, najbliższa jednostka załogowa musiała go za wszelką cenę zniszczyć, aby nikt inny nie poznał sekretu konstruowania tak innowacyjnych machin wojennych.

Aż dziwne, że takie sytuacje praktycznie się nie zdarzały. Sterowanie jednostką było bowiem niezwykle trudne, szczególnie ze znacznej odległości oraz w trakcie wykonywania skomplikowanych manewrów.

Za stosowaniem maszyn bezzałogowych przemawiało i wciąż przemawia kilka niezwykle ważnych argumentów. W 1939 roku Sowieci cenili sobie możliwość wykonywania przez nie misji obarczonych znacznym ryzykiem. "W razie zagrożenia czołg mógł stosować zasłonę dymną. Miał również miotacz ognia i karabin maszynowy Diegtiariowa. Mieliśmy również lepiej opancerzoną wersję, wyposażoną w ładunek wybuchowy o masie 500 kg. Operator mógł go podłożyć w dowolnym miejscu i odbezpieczyć. Po tym miał 15 minut na oddalenie się na bezpieczną odległość. Tak potężny ładunek mógł zniszczyć nawet najtwardszy żelbetowy bunkier do poziomu 4 pieta" - opowiada Szczerbnicki.

Swoją przygodę z maszynami zdalnie sterowanymi mieli również Niemcy. Chodzi oczywiście o lekkiego nosiciela ładunków wybuchowych - minę samobieżną - o nazwie Goliath. Rzesza stosowała go tylko w wyjątkowych okolicznościach, ponieważ był jednorazowego użytku, a zdalna kontrola odbywała się przy pomocy podatnego na uszkodzenia kabla, a nie drogą radiową.

1939-1941

Lekkie T-26 nie miały jednak żadnych szans w starciu z czołgami niemieckimi, więc z końcem wojny zimowej ZSRR bezpowrotnie utracił status światowego lidera w dziedzinie robotyki wojskowej. Rosja nigdy go nie odzyskała. Do dzisiaj nasi wschodni sąsiedzi korzystają z pojazdów załogowych, zaniedbując ich zdalnie sterowane odpowiedniki.

Dopiero na 2014 rok zaplanowano testy pierwszego rosyjskiego drona o masie 5 ton. Z kolei w 2018 roku powinien być gotowy pierwszy prototyp zdalnie sterowanego samolotu o masie 20 ton. Za konstrukcję odpowiedzialny jest Suchoj. Rosyjscy inżynierowie i wojskowi mają nadzieję, że status gotowości bojowej otrzyma w 2020 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: czołg | Drony
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy