Wmawiają ludziom, że istnieje szkodliwe promieniowanie i zarabiają na tym!
Naklejki na smartfony, pendrive’y tworzące ochronną tarczę, opaski, pierścionki, naszyjniki... półki sklepów internetowych uginają się pod ciężarem wynalazków, które chronić mają nas przed wrogiem publicznym numer jeden, czyli promieniowaniem elektromagnetycznym emitowanym przez łączność bezprzewodową, a wszystkie je łączy jedno - to wielka ściema!
Chociaż przez długie lata nie udało się znaleźć wyraźnych dowodów na negatywne oddziaływanie pola elektromagnetycznego na zdrowie człowieka, o czym możemy przeczytać choćby w badaniu podsumowującym 75 lat prac nad PEM, opublikowanym w lutym tego roku na łamach Journal of Environmental Research and Public Health, to mity na temat jego szkodliwości wciąż są silnie zakorzenione i wracają ze zdwojoną siłą przy debiucie nowych technologii - wystarczy spojrzeć na sprzeciw wobec implementacji sieci 5G.
Nie pomagają nawet argumenty, że odpowiednio dobrane częstotliwości i moc pola elektromagnetycznego są stosowane leczniczo, np. przy wspomaganiu regeneracji tkanki kostnej, a opiera się na nich także diagnostyka obrazowa, np. rezonans magnetyczny.
Część osób wciąż pozostaje nieprzekonana i nieufna, a niektóre wskazują wręcz na swoją... nadwrażliwość elektromagnetyczną, objawiającą się szeregiem subiektywnych objawów, jak zmęczenie, ból głowy czy bezsenność (tak, to właśnie stąd wzięły się słynne aluminiowe czapeczki).
Powołują się przy tym na doniesienia wskazujące możliwe upośledzenie bariery krew-mózg, występowanie nowotworów, uszkodzenia materiału genetycznego czy upośledzenie płodności - tak, są i takie badania, jednak należy mieć świadomość, że często wątpliwej jakości lub prowadzone przy natężeniach PEM znacząco przekraczających poziomy dopuszczalne. Najlepiej podsumowują to słowa jednego z autorów wspomnianego wyżej opracowania, który jest światowym autorytetem w tej dziedzinie:
Skąd zatem ta powszechna panika związana z PEM, która dała o sobie znać przy okazji 5G? Profesor Foster twierdzi, że działa tu bardzo prosty mechanizm lęku przed nieznanym - skoro coś nazywamy promieniowaniem, to musi być szkodliwe (no przecież Czarnobyl!), a do tego te ogromne podejrzane wieże komórkowe... spirala strachu gotowa. A że na strachu o własne zdrowie i życie zarabia się przecież najlepiej, to internet z miejsca zalała fala "wynalazków" chroniących przed 5G, które obiecywały zająć się szkodliwym promieniowaniem.
Jednym z "ciekawszych" była specjalna tarcza Anty-5G od firmy o nazwie 5GBioShield, która pojawiła się na rynku w idealnym momencie, a mianowicie kilka miesięcy po wybuchu pandemii COVID-19, więc jej sprzedaż można było napędzić kolejnym fake newsem, tym razem o rzekomym rozprzestrzenianiu koronawirusa przez sieci 5G. O czym konkretnie mowa?
O pendrivie wymyślonym przez farmaceutę klinicznego Jacquesa Bauera i "niezależnego" naukowca Iliję Lakicevica, który za jedyne 346 USD dolarów obiecywał "zaawansowany system ochronny przeciwko wszelkiemu szkodliwemu promieniowaniu, elektro-smogowi i zanieczyszczeniom".
Dalej jest jeszcze ciekawiej, bo pomysłodawcy przekonywali, że urządzenie po podłączeniu do komputera przywraca "spójność geometrii atomów, co pozwala na indukcję sił życiowych".
I choć trudno uwierzyć, że ktokolwiek dał się na to nabrać, to w rzeczywistości trudne czasy i niezły marketing - profesjonalne grafiki domu otoczonego swoistą bańką ochronną (tak, całego domu!) czy pseudobadania pełne trudnych wyrażeń, jak holograficzny nanowarstwowy katalizator - zrobiły swoje. Miejmy tylko nadzieję, że badanie brytyjskiej firmy testującej systemy zabezpieczające, która po testach potwierdziła, że to zwykły pendrive o pojemności 128 MB i wartości ok. 20 zł, zakończyły to szaleństwo (choć strona firmy wciąż działa, tyle że pokazuje brak produktu).