Jacek Karpiński - geniusz, patriota i ojciec polskich komputerów

Karpińskiego przez te wszystkie lata porównywano do wielu wynalazców, biznesmenów i wizjonerów, określano go polskim: Billem Gatesem, Stevem Jobsem, Alanem Turingiem czy Gordonem Moore'm (współzałożyciel korporacji Intel). Takie porównania były i nadal są bardzo uzasadnione.

Lista utalentowanych polskich naukowców, o których świat nie usłyszał jest prawdopodobnie o wiele dłuższa. Znają ją jednak zapewne tylko ci, którzy w czasach PRL-u podcinali wynalazcom skrzydła, ślepo wykonując rozkazy płynące z Moskwy. Chociażby z tego właśnie powodu perypetie Jacka Karpińskiego należy przypomnieć. Jego świadectwo stanowi bowiem niejako obraz tamtych czasów, jak również realiów Polski po roku 1989 roku, w której Jackowi Karpińskiemu także nie udało się odnieść sukcesu. Wczesny polski kapitalizm pod wieloma względami wcale nie okazał się bowiem dla niego lepszy od peerelowskiego porządku.

Reklama

Młodość z wojną w tle

Jacek Karpiński przyszedł na świat 9 kwietnia 1927 roku we włoskim Turynie. Nieco nietypowe miejsce urodzenia zawdzięczał swoim rodzicom - inżynierowi i himalaiście Adamowi Karpińskiemu oraz lekarce, taterniczce i alpinistce Wandzie Czarnockiej-Karpińskiej. Wymarzyli sobie oni rzekomo, że ich dziecko urodzi się w górskiej chacie, u podnóża Mount Blanc. Ostatecznie jednak do tego nie doszło i poród małego Jacka miał miejsce w turyńskim szpitalu.

Adam Karpiński zapisał się na kartach historii jako konstruktor lotniczy, który stworzył nowatorski projekt samolotu posiadającego skrzydła pod kadłubem, czyli tzw. dolnopłata. Uznał on, że warto byłoby spopularyzować ten rodzaj samolotu, którego premierowe egzemplarze powstały pod koniec I wojny światowej w Cesarstwie Niemieckim. Jego pomysł nie spotkał się jednak z entuzjazmem ze strony władz, które uznały, iż maszyna tego typu nie ma prawa bytu, ponieważ umieszczenie skrzydeł w ten sposób powodowałoby przewracanie się samolotu w powietrzu.

Jak się potem okazało nie mieli oni racji, a dolnopłaty na szeroką skalę wykorzystywało m.in. brytyjskie, niemieckie oraz japońskie lotnictwo w czasie II wojny światowej (Spitfire, Messerschmitt Bf 109, Mitsubishi A6M). Kilkadziesiąt lat później w podobnej sytuacji znalazł się syn tragicznie zmarłego himalaisty, który tak jak ojciec podążył ścieżką wynalazcy. Nim jednak do tego doszło, zaledwie kilkunastoletni Jacek Karpiński wziął czynny udział w toczącym się na terytorium Polski, wspomnianym wcześniej drugim światowym konflikcie. Wszystko zaczęło się w Szarych Szeregach, do których Karpiński dostał się... fałszując datę swojego urodzenia i podając się za 14-latka.

Na początku młody Jacek zajmował się tzw. małym sabotażem, który polegał na malowaniu symboli Polski Walczącej na murach, wybijaniu szyb w niemieckich sklepach oraz rzucaniu petard pod niemieckie posterunki. Z czasem trafił do Grup Szturmowych, które po śmierci słynnego Tadeusza Zawadzkiego "Zośki" przekształcone zostały w batalion jego imienia. W armii polskiej Karpiński poznał m.in. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Będąc w jej strukturach uczestniczył ponadto w Powstaniu Warszawskim. W pierwszym dniu starć został jednak poważnie postrzelony w kręgosłup, co uniemożliwiło mu dalszą walkę. Za swoje zasługi Jacek Karpiński został trzykrotnie wyróżniony Krzyżem Walecznych.       

AAH, AKAT-1, KAR-65

Kuli, która trafiła Karpińskiego na początku powstania, nigdy już nie wyjęto. Do końca życia miał przez nią problemy z chodzeniem. Nie poddał się jednak, cechując się podobną do ojca determinacją, dzięki której z czasem pozbył się ułatwiających mu poruszanie się lasek. Wzmocniły go górskie wycieczki.

"Któregoś dnia poszedłem na grań Liliowe Turnie i wyrzuciłem jedną laskę. Cholera - pomyślałem - dość tego! Będę chodził o jednej. Po jakimś czasie poszedłem na Orlą Perć i wyrzuciłem drugą" - tak po latach opisał to wszystko sam zainteresowany dziennikarzowi portalu crn.pl, Adrianowi Markowskiemu.

Gdy ze zdrowiem było już lepiej, Jacek Karpiński postanowił zdobyć wykształcenie. We wrześniu 1945 roku dostał się do liceum, gdzie dwuletni program nauki... przerobił w rok, zdając maturę z samymi piątkami. Umożliwiło mu to studia najpierw na Politechnice Łódzkiej, a następnie Warszawskiej. Studia ukończył z tytułem magistra inżyniera w roku 1951. Przeszłość w strukturach Armii Krajowej sprawiła jednak, że Karpińskiego prześladowano i miał on ogromne problemy ze znalezieniem stałego zatrudnienia, wciąż tracąc kolejne stanowiska w różnych instytucjach. Sytuacja zmieniła się dopiero w roku 1955, kiedy to Karpiński zdobył posadę w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk (PAN).

Właśnie tam Karpiński, w oparciu o pomysł Józefa Lityńskiego, stworzył swój pierwszy poważny wynalazek - maszynę AAH, której zadaniem było analizowanie dużych zbiorów danych, obliczanie całek Fouriera oraz długoterminowe prognozowanie pogody. Urządzenie, do którego stworzenia użyto 650 lamp elektronowych, zajmowało powierzchnię dwa na półtora metra.

Kolejną rzeczą, która wyszła z pod ręki polskiego wynalazcy był AKAT-1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych. Zwrócił on uwagę PAN, która przedstawiła kandydaturę Karpińskiego do międzynarodowego konkursu UNESCO dla młodych naukowców. Polak został jego laureatem, zdobywając jedno z sześciu stypendiów. Umożliwiło mu one wyjazd do USA i studia na Harvardzie oraz Massachusetts Institute of Technology (MIT). Amerykanie byli nim zachwyceni i zaproponowali mu stały etat. Karpiński jednak odmówił stwierdzając, że chce tworzyć w Polsce i przez to nie jest w stanie pracować na obczyźnie dla innego kraju.

W kontekście pobytu w USA pojawiła się jednak jeszcze inna, interesująca hipoteza dotycząca polskiego wynalazcy. Rzekomo został on zwerbowany przez wywiad technologiczny PRL, dla którego wykraść miał Amerykanom liczne dokumenty. Sam zainteresowany nigdy się do tego nie odniósł. Wyjaśnił natomiast, że chodziło o przywiązanie do kraju oraz o pozostawioną w Polsce matkę.

"Nie wiem, czy można to nazwać patriotyzmem, ale ja po prostu chciałem pracować dla Polski. Zawsze wierzyłem, że ruscy kiedyś sobie pójdą, a technologia zostanie. Poza tym uważałem, że to nie byłoby w porządku - wyjechać na delegację i zostać. Wiedziałem, że w PRL będę żył w niewoli, ale wierzyłem też, że normy moralne obowiązują niezależnie od sytuacji. I jeszcze jedno: nie mogłem zostawić mojej mamy. Ojciec zginął na Nanda Devi, podczas pierwszej polskiej wyprawy w Himalaje, w 1939 roku, brat - w Tatrach, w 1957. Zostaliśmy tylko ja i ona. Mama była profesorem medycyny. Bardzo zaangażowała się w pracę. Na pewno nie zgodziłaby się wyjechać" - powiedział Karpiński wspomnianemu wcześniej Adrianowi Markowskiemu.

Po powrocie do Polski konstruktor nie zwalniał tempa. Zatrudnił się w Pracowni Sztucznej Inteligencji w Instytucie Automatyki PAN, gdzie stworzył tzw. perceptron - rodzaj samouczącej się sieci neuronowej, opartej na 2000 tranzystorów, umiejącej rozpoznawać otoczenie za pomocą kamery. Była to druga tego typu konstrukcja na świecie. Postanowiono jej jednak nie produkować na szeroką skalę. Karpińskiego znów zaczęto szykanować i utrudniano mu pracę. Sam także nie ułatwiał sobie życia, rzekomo nie pozostając dłużnym na zaczepki i przytyki. Utalentowany wynalazca miał bowiem ponoć niezwykle ciężki charakter i mówił to, co myślał, a to zdecydowanie nie ułatwiało mu kariery.

Karpiński mimo wszystko się nie poddawał. Porzucił Instytut Automatyki PAN na rzecz Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie światło dzienne ujrzał jego kolejny wynalazek. Był nim skaner do analizy zderzeń cząstek elementarnych, wspomagany przez komputer KAR-65, w którego powstanie zaangażowani byli także Tadeusz Kupniewski, Andrzej Wołowski i Diana Wierzbicka. Maszyna ta, pracująca z prędkością 100 tysięcy operacji na sekundę, była 2-krotnie szybsza i 30-krotnie tańsza niż produkowane wówczas komputery Odra. Podobnie jak w przypadku perceptrona, jej także postanowiono jednak nie wdrażać do produkcji.

Jakie były dalsze losy Karpińskiego? Sprawdź na następnej stronie

K-202. Sprzęt, który wyprzedził epokę

Decyzja władz dotycząca KAR-65, nie sprawiła jednak, że Karpiński się załamał. Zrobił coś wręcz odwrotnego. Postanowił stworzyć komputer mieszczący się w walizce. W czasach, w których maszyny zajmowały całe pomieszczenia, pomysł ten wydawał się niemożliwy do realizacji, jednak Karpiński był przekonany, że jest to jak najbardziej wykonalne. Innego zdania była specjalna komisja, która odmawiając konstruktorowi wsparcia projektu stwierdziła, że gdyby zmieszczenie komputera do walizki było możliwe, Amerykanie już by tego dokonali.   

Absurdalne wymówki także nie powstrzymały jednak Karpińskiego od wcielenia swojego planu w życie. Wraz z zespołem, do którego należeli Ewa Jezierska, Andrzej Ziemkiewicz, Zbysław Szwaj, Teresa Pajkowska oraz Krzysztof Jarosławski, skonstruował jeszcze lepszą i wydajniejszą maszynę niż KAR-65. Był nią minikomputer K-202, pracujący z teoretyczną szybkością miliona operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę. Zastosowano w nim także nowatorskie na tamte czasy rozwiązanie powiększania pamięci poprzez adresowanie stronicowe. "Trzy lata później stronicowanie było już stosowane przez wszystkich producentów i jest stosowane powszechnie do dzisiaj. Głupio, że tego nie opatentowałem" - przyznał po latach Karpiński w rozmowie z Adrianem Markowskim.

Produkcja K-202 stała się możliwa dzięki dwóm brytyjskim firmom: Data-Loop oraz MB Metals, które widząc ogromny potencjał projektu, postanowiły w niego zainwestować i przystały na warunki Jacka Karpińskiego. Początkowo Brytyjczycy zachęcali Polaka do przyjazdu na Wyspy i rozpoczęcia produkcji właśnie tam, lecz wynalazca odrzucił ich ofertę, stwierdzając, że K-202 powinien być produkowany na ojczystej ziemi.

Wsparcie finansowe Brytyjczyków sprawiło, że zielone światło przedsięwzięciu dał w końcu sam Edward Gierek. Sukces K-202 okazał się jednak krótkotrwały. Wszystko dlatego, że urządzenie okazało się zwyczajnie...za dobre. Maszyna produkcji Karpińskiego i jego zespołu była lepsza od Jednolitego Systemu Elektronicznych Maszyn Cyfrowych RIAD, który miał być symbolem naukowej i gospodarczej współpracy państw Bloku Wschodniego. Partyjni notable nie mogli na to pozwolić. Produkcja K-202 zatrzymała się na 30 egzemplarzach. 

W 1973 roku po Zakładzie Mikrokomputerów nie było już śladu. Karpińskiego przeniesiono do Instytutu Maszyn Matematycznych (IMM).

"Musieli mnie zniszczyć, bo ośmieszałem i Elwro, i IMM. Elwro zatrudniało 6 tysięcy ludzi, IMM - 700. Mimo tego nie potrafili zrobić żadnej przyzwoitej maszyny. U mnie w 1973 roku pracowało raptem 200 osób. Na początku 1973 roku członkowie dyrekcji Elwro zaprosili Jaroszewicza, który był wtedy premierem oraz pierwszym sekretarzem i powiedzieli: - Towarzyszu premierze, ratujcie nas przed Karpińskim! On nas zniszczy ekonomicznie. On ma 200 osób i robi maszyny z zagranicznych części, a my zatrudniamy 6 tysięcy i robimy z polskich. On ma 3 tysiące zamówień, a my nie mamy żadnego. Straszne świństwo polegało na tym, że Elwro też robiło Odry z zagranicznych komponentów" - tak kulisy całego zajścia wspominał polski wynalazca.

Dalsze zawirowania wokół jego osoby, odebranie paszportu i przypięcie łatki sabotażysty oraz dywersanta gospodarczego sprawiły, że Karpiński przeprowadził się pod Olsztyn, gdzie zajął się... hodowlą kur i świń. W jednym z wywiadów, po tym jak trafili na niego dziennikarze, stwierdził potem, że woli mieć do czynienia z prawdziwymi świniami, niż z jakimikolwiek innymi.  

W 1980 roku, gdy klimat w państwie zmienił się po raz kolejny, a o Karpińskim - jako ofierze poprzednich ekip rządzących - ponownie stało się głośno, postanowił on udać się za granicę. Jak wyznał później dziennikarzowi portalu crn.pl, wybrał emigrację w obawie o swoje życie, twierdząc, iż pozostawał niewygodną postacią dla zbyt wielu osób.

Jacek Karpiński i  jego losy w latach 90. w Polsce - zobacz na następnej stronie

Okres emigracji i powrót do Polski

Tym sposobem polski konstruktor znalazł się w Szwajcarii, w której znalazł pracę w firmie prowadzonej przez innego Polaka - Stefana Kudelskiego. Po dwóch latach ich drogi jednak się rozeszły. Do spółki z pewnym szwajcarskim matematykiem wynalazca założył wówczas firmę Karpiński Computer Systems. Spółka przetrwała jedynie dwa lata.

W Szwajcarii Polakowi udało się skonstruować dwa urządzenia: robota sterowanego głosem oraz ręczny skaner i oprogramowanie Pen Reader, którego głównym zastosowaniem było przenoszenie treści "papierowych" dokumentów do komputera. Obu wynalazków ponownie nie udało się jednak spopularyzować. Jacek Karpiński przyznał po latach, że nigdy nie miał talentu do interesów.

W roku 1990 Karpiński powrócił do kraju, został doradcą ministra finansów ds. informatyki i współpracował m.in. z Leszkiem Balcerowiczem. Szybko jednak stwierdził, że polityka nie jest dla niego i postanowił wznowić w Polsce produkcję wspomnianego wcześniej Pen Readera.

W tym celu założył dwie firmy - JK Computer Systems i JK Electronics - na rozruch których potrzebował jednak 800 tysięcy dolarów. Konieczność zaciągnięcia kredytu zaprowadziła go do BRE Banku, w którym zastawił swój dom, wyceniony na 350 tysięcy dolarów.

Pracę nad urządzeniem trwały, Karpiński zbierał kolejne zamówienia oraz pożyczał pieniądze u znajomych, będąc pewnym, że tym razem się uda. Od banku otrzymał jednak tylko jedną transzę kredytu w wysokości 126 tysięcy dolarów. Kolejnej mu odmówiono, gdyż nie miał jej czym zastawić. Tak zaczęły się kłopoty, których lawina doprowadziła następnie do upadku obu firm. Nie uratował ich plan Karpińskiego, który chcąc podreperować swoje fundusze, postanowił rozpocząć produkcję kas fiskalnych.


Jego zakład, który miał się tym zająć, został jednak trzykrotnie okradziony. Fiaskiem zakończyła się też współpraca z Libellą, która w dziwnych okolicznościach zrezygnowała z wynalazcy oraz z Apatorem, którego plany powstrzymał dostarczający komponenty maszyn producent. Zgodnie ze słowami Jacka Karpińskiego, przekazał on firmie Apator 3 tysiące wadliwych płyt głównych. Z jego punktu widzenia był to ewidentny sabotaż.

Oddany pod zastaw kredytu w banku dom, trafił na licytację. Sprzedano go za 200 tysięcy złotych, mimo że w 1996 roku wyceniano go jeszcze na 350 tysięcy dolarów. Umowa zakładała, że Jacek Karpiński może pozostać w sprzedanym budynku do kwietnia 2001 roku. W październiku roku 2000 nowy właściciel zażądał jednak od niego, by się wyprowadził.

"Nowy właściciel nie miał co prawda wstępu do domu, ale miał za to wstęp do ogrodu. Zaczęły się świństwa. Najpierw pościnał wszystkie drzewa, potem sprowadził koparkę i rozorał wszystko tak, że nie było jak chodzić. Potem koparka uszkodziła dach. Przeprosił i obiecał, że naprawi - i w ramach tej naprawy zerwał cały dach. Siedziałem w pokoju i pracowałem pod gołym niebem. Jak padał deszcz, brałem parasol, a komputer przykrywałem folią. W końcu pozrywał mi koparką przewody elektryczne. Któregoś dnia poszedłem do córki na kolację. Gdy wróciłem domu już nie było. Rozjechano go buldożerem. Przepadła cała moja biblioteka, wszystkie pamiątki oraz wyposażenie" - powiedział po latach Jacek Karpiński w rozmowie z Adrianem Markowskim.

W ostatnich latach swojego życia wynalazca mieszkał w kawalerce we Wrocławiu. Mimo postępującej choroby nie ustawał w pracach nad technologią rozpoznawania mowy przez komputer. W udzielonym w 2008 roku wywiadzie stwierdził, że na jej dokończenie potrzebuje jeszcze 4 lat. Nie zdążył. Odszedł 21 lutego 2010 roku, w wieku 83 lat.

Kontynuacją jego prac zajął się syn Daniel, który również postanowił pójść drogą swojego ojca i dziadka. Postaci Jacka Karpińskiego przyjrzał się ponadto reporter Piotr Lipiński, przedstawiając sylwetkę polskiego wynalazcy w krótkim filmie dokumentalnym "Co się stało z polskim Billem Gatesem?" oraz książce "Geniusz i świnie. Rzecz o Jacku Karpińskim".

Mateusz Drożdżal

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy