Atari kontra Commodore

"Charyzmatyczny i bezwzględny imperator wypowiada wojnę drugiemu królestwu. Śmiałymi posunięciami doprowadza je na krawędź upadku. W chwili największego triumfu zostaje zdradzony i obalony. Jako wygnaniec obejmuje tron pokonanego wroga i rzuca wyzwanie dawnym druhom. Dochodzi do kolejnej wielkiej wojny..."

Brzmi to jak scenariusz filmu Kurosawy albo George'a Lucasa? A to przecież historia, którą całkiem niedawno napisało życie. Pierwsze imperium zwało się Commodore, drugie - Atari, a demiurgiem był niejaki Jack Tramiel. Zresztą pochodzący z Polski. Zasiądźcie zatem wygodnie w fotelach i posłuchajcie sagi o początkach wielkiej wojny.

Reklama

Dawno, dawno temu

Gdy w latach 40. poprzedniego wieku skonstruowano takie maszyny, jak Colossus czy ENIAC, nikt nie przypuszczał, że owe wielotonowe "mózgi elektronowe" wkrótce wyewoluują w fajne, przenośne zabawki, które staną się doskonałym sposobem na zarobienie ogromnej kasy. Ale już w 1947 roku do amerykańskiego urzędu patentowego wpłynął projekt gry, w którym sterowało się rakietą lecącą do celu (jako monitor służył ekran oscyloskopu). 21 lat później niejaki Ralph Baer stworzył prototyp urządzenia zawierającego kilka trywialnie prostych zręcznościówek, podłączanego do zwykłego telewizora. W 1971 urządzenie trafiło do sprzedaży jako konsola Magnavox Odyssey. Rozpoczęła się epoka gier wideo.

Artykuł pochodzi z magazynu CD Action - numer 04/2010

A jak Atari

W 1972 "trzej amigos", czyli Nolan Bushnell, Ted Dabney i Larry Bryan, założyli firmę Atari. Każdy z nich wyłożył w tym celu całe 100 dolarów. Ich pierwszym produktem, który pojawił się na rynku w tym samym roku, był słynny Pong, czyli skrajnie prymitywny, acz jakże wciągający, "symulator" tenisa stołowego (czyli odbijanie grupki pikseli za pomocą dwóch kresek).

Sprzedawany jako automat na monety, Pong rozchodził się jak ciepłe bułeczki.

W 1973 roku nabywców znalazło 2500 urządzeń, w następnym - 8000. W 1975 pojawił się Pong w wersji "domowej" - czyli konsolki podłączanej pod telewizor. To był szał i hit - w ciągu dwunastu miesięcy rozeszło się 150 000 egzemplarzy. Dało to Atari jakieś 3 miliony dolców czystego zysku. Pieniądze i sukces trochę uderzyły chłopakom do głowy - zapomnieli np. opatentować grę, co sprawiło, że zaczęły pojawiać się jej konkurencyjne klony. Wtedy też panowie zrozumieli, że nie dadzą rady skutecznie zarządzać wielką już firmą i sprzedali udziały w niej (roku pańskiego 1976) kompanii rozrywkowej Warner Inc. za 28 milionów ówczesnych dolarów (którą to kwotę śmiało można by dziś przemnożyć przez 5, by zachować skalę). Sami obliczcie, ile przyniósł tym panom każdy zainwestowany 4 lata wcześniej "zielony"...

W tym czasie na korytarzach siedziby Atari można było spotkać m.in. niejakiego Steve'a Wozniaka. Tego samego, który potem założył ze Steve'em Jobsem firmę Apple. Do 1982 roku wydawało się, że nic nie zakłóci sielanki. W tym czasie powstały takie tytuły, jak Space Invaders, Pac-Man czy Asteroids, a także będące wielkim przebojem konsole Atari 2600 (pierwotnie pod nazwą Atari VCS) i 5200. W sumie sprzedano ich 25 milionów.

Atari stało wtedy nie tylko konsolami. Już w 1979 wprowadzono na rynek pierwsze "domowe" komputerki o całkiem przyzwoitych możliwościach, czyli Atari 400 i 800 (za ok. 550 dolarów). W pamięci miały jeden program - Notepad (czyli Notatnik). Inne (np. język programowania BASIC i oczywiście gry) ładowano za pomocą kartridży, których złącze mieściło się na górnej obudowie komputera. W lutym 1982 roku Bushnell proroczo stwierdził: "To [sytuacja w branży - dop. red.] się nie skończy dobrze, firma może upaść". Nikt go nie słuchał.

Pod krechą

W 1983 roku księgowi Warnera z grobowymi minami poinformowali o 536 milionach dolarów strat. Co się stało? Po prostu nagle biznes "gry wideo" przestał się z tajemniczych powodów kręcić - obroty spadły z 3 miliardów dolarów do... 100 milionów. W efekcie Warner Inc. postanowił dokonać restrukturyzacji. Wśród przeznaczonych na "odstrzał" elementów koncernu znalazło się i Atari, które podpadło Warnerowi serią zupełnie nieprzemyślanych poczynań.

Najpierw ograniczono plany rozwoju (np. zaniechano produkcji obiecującej konsoli Atari 7000), a potem postanowiono pozbyć się całej firmy. Zanim to jednak nastąpiło, Atari wypuściło dobrze sprzedający się komputer 800 XL (będący rozwinięciem modelu 800), co jednak nie zmieniło jej sytuacji - Atari Computers została sprzedana. Kupił ją niejaki Jack Tramiel. I tu na chwilkę przerwiemy historię Atari, by opowiedzieć o Jacku i jego firmie.

Lot Trzmiela

Jack Tramiel urodził się 13 grudnia 1928 roku w Łodzi w rodzinie polskich Żydów. Do dziś toczą się spory o to, jak się naprawdę nazywał. Można spotkać wiele wersji jego imienia i nazwiska: Idek, Jacek, Trzmiel, Tramielski. W 1944 roku wraz z ojcem trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Wyzwolenia doczekał tylko Jac(e)k. W 1947 roku Trzmiel wyemigrował do Stanów Zjednoczonych.

Artykuł pochodzi z magazynu CD Action - numer 03/2010

Tam zmienił swe niewymawialne dla Amerykanów nazwisko na coś brzmiącego dla nich sensowniej. I już jako Tramiel rozpoczął służbę w armii USA. Ale nie strzelając do wrogów demokracji, a prozaicznie naprawiając sprzęt biurowy. Po paru latach doszedł do wniosku, że życie "na baczność" mu nie służy. Odszedł z wojska i jako cywil założył firmę Commodore Portable Typewriter, w której robił to samo, co w wojsku - czyli naprawiał maszyny do pisania. Tyle że nie za mizerny żołd, a coraz większą kasę, bo biznes kręcił się znakomicie. Niechęć do niektórych obowiązujących w USA przepisów utrudniających interesy sprawiła, że w 1955 zarejestrował - ale już w Kanadzie - firmę o dumnej (by nie rzec: pretensjonalnej) nazwie: Commodore Business Machines International. Teraz zamiast naprawiać maszyny do pisania, sam je produkował.

Po latach prosperity zaczęło mu się wieść coraz gorzej, gdyż przegrywał z tańszymi maszynami "made in Japan", które zalewały rynek amerykański od połowy lat 60. Zaczął więc rozglądać się za nowym produktem. A że na początku lat 70. XX wieku każdy szanujący się mężczyzna musiał mieć tzw. "pekaesy" i elektroniczny kalkulator szpanersko wystający z kieszonki koszuli, to Jack rozsądnie skupił się na wytwarzaniu tych drugich. Jego kalkulatory były zaledwie składakami z podzespołów innych firm, ale że dobrej jakości i niedrogie, to interes znów zaczął się kręcić. Nauczony doświadczeniem Tramiel główkował całkiem mądrze, że aby nie dać się znów doścignąć konkurencji, musi być odtąd zawsze o krok przed nią. Zatem gdy na rynku zaczęło się pojawiać coraz więcej kalkulatorów różnych firm, on już obmyślał coś więcej. Komputer sygnowany logo Commodore.

Biznesmeni lubią PET-y...

Nie był pierwszym, który wpadł na pomysł, by robić komputery "dla zwykłych ludzi", gdyż takowe pojawiły się na rynku już w 1975 roku. Ale wypuszczony na rynek w 1977 roku Commodore PET spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem na targach Chicago Consumer Electronics. Miał bowiem aż 4 KB RAM-u i kosztował zaledwie 600 dolarów. Do tego imponował nowatorską konstrukcją - 9-calowy monitor mono, komputer i magnetofon (nośnikiem danych była kaseta magnetofonowa) zintegrowano w jednej obudowie.

Żeby jeszcze bardziej zachęcić biznesmenów, nazwę PET (co w angielskim oznacza domowego zwierzaka) rozwinięto w poważny Personal Electronic Transactor. W międzyczasie Tramiel prowadził też rozmowy na temat przejęcia Apple'a, ale Steve Wozniak cenił się za wysoko i do transakcji nie doszło. Chcąc nie chcąc Commodore musiał nadal sam wymyślać swe komputery od podstaw.

PET był sukcesem, ale raczej na skalę lokalną. Świata nie podbił. Zapewne głównie dlatego, że jego kolejne wersje nie za bardzo chciały być kompatybilne ze starszymi modelami. Tramiel jednak nie składał broni.

Vic-20 dla ambitnych

W 1980 roku swoją premierę miał VIC-20. Bardzo dobre możliwości i umiarkowana cena (wyjściowo 300 dolarów, a później nawet poniżej dwustu) zapewniły mu uznanie tysięcy użytkowników, napełniły kiesę Tramiela i poważnie zepsuły humor szefów Atari, których produkt (Atari 800) był co prawda lepszy technicznie, ale dużo droższy. Do tego do VIC-20 można było podłączyć magnetofon lub stację dysków, a oprogramowania było ci dostatek. I to nie tylko gier.

Ludzie nagle doszli do wniosku, że lepiej mieć coś, na czym można i grać, i pracować, i uczyć się, i programować, niż tylko konsolę czy komputerek, na których można zasadniczo jedynie grać. Do tego Tramiel nieustannie obniżał cenę "Wicka". Ale to dopiero był lekki pstryczek przed zadaniem Atari nokautującego ciosu...

C-64 dla każdego!

A był nim Commodore 64. Najchętniej kupowany ośmiobitowy komputer świata. Zatrzymajmy się chwilę przy tym urządzeniu, bo jest to bardzo ciekawa konstrukcja. Gdy w 1982 roku C-64 pojawił się na rynku, po prostu zdeklasował konkurencję. Procesor 1 MHz, 64 KB pamięci RAM, maksymalna rozdzielczość 320 x 200 pikseli i układ dźwiękowy SID mający 3 kanały po 8 oktaw, będący małym analogowym syntezatorem dźwięku. Do tego firmowy magnetofon i stacja dysków (warta tyle samo, co komputer, ten zaś wyceniono na prawie 600 dolarów). Żeby jednak nie przesłodzić, warto wspomnieć, że zaimplementowano w nim beznadziejną wersję języka BASIC. Tym niemniej komputerek okazał się potrójnym strzałem w środek tarczy. Wiecie, ile egzemplarzy C-64 w sumie sprzedano? Milion? Pięć? Nie. Siedemnaście. A są i źródła, które mówią o ponad dwudziestu milionach.

Artykuł pochodzi z magazynu CD Action - numer 03/2010

Więcej, niż można

Powszechność C-64 spowodowała, że bardzo wielu ludzi zajęło się programowaniem na tę maszynę. Przełomem okazało się upowszechnienie się wśród koderów tzw. asemblera, czyli języka bliskiego temu, którym posługiwał się procesor. Pisząc w asemblerze, osiągało się znacznie lepsze wyniki, niż pracując w tzw. językach wyższego poziomu. Inna sprawa, że nie był to "przyjazny" język. Delikatnie mówiąc.

Ale po jego opanowaniu dało się wyczyniać cuda, które się nawet Tramielowi nie śniły. Autentycznie, okazywało się, że można - za pomocą programistycznych trików - osiągać efekty, które teoretycznie były na C-64 niemożliwe (według specyfikacji urządzenia). Nie będę ich tu szczegółowo omawiał, bo trzeba być programistą, by to zrozumieć. Ale dało się wrzucić na ekran więcej kolorów naraz, niż zaplanowali konstruktorzy, umieścić więcej ruchomych obiektów ("sprite'ów"), wstawić grafikę w obszar ekranu dla niej w teorii niedostępny itd., itp. To zaś przełożyło się na coraz lepsze gry. Takie tytuły jak Pirates!, Defender of the Crown, Crazy Cars III, Shadow of the Beast czy North and South narodziły się właśnie na C-64!

Back to Atari

Pozostawmy Commodore w chwili, gdy świeci najjaśniejszym blaskiem na całym komputerowym nieboskłonie, i wróćmy do Atari, które przeżywa właśnie ciężkie chwile. Konsole do gier przestają się sprzedawać, a ich komputery przegrywają marketingową i technologiczną wojnę z Commodore. A księgowi Warnera chodzą dookoła z ponurymi gębami grabarzy.

Atari mobilizuje się i wypuszcza w 1983 komputerek 800 XL, mający to wszystko, czego nie miał poprzednik, i pod względem technicznym w pełni porównywalny z C-64. Od razu powiem, że spór o to, który komputer jest lepszy, nigdy nie został rozstrzygnięty, i do dziś wywołuje silne emocje wśród dawnych posiadaczy (hasła takie jak: "Atarowca wal z gumowca!" oraz "Złommodorowiec"). Tak więc pozostańmy może przy dyplomatycznym stwierdzeniu, że oba urządzenia prezentowały bardzo zbliżony poziom.

Play & Prey

Dlaczego więc sprzedaż 800 XL nie mogła się równać z C-64? Teorii jest kilka - że kto pierwszy, ten lepszy i zgarnia śmietankę. Że na C-64 było więcej oprogramowania i było ono lepsze. Ale problem tkwił chyba w innym miejscu. Każdy były posiadacz 8-bitowych komputerów wie, jaka była koronna różnica pomiędzy C-64 i 800 XL. Programy na owe komputerki wczytywało się albo z dyskietek (5.25"), albo z taśmy. Tyle że stacje dysków były bardzo drogie (zwykle kosztowały tyle co sam komputer), więc ogromna większość użytkowników korzystała wyłącznie z magnetofonów.

Gra z magnetofonu C-64 wczytywała się 2-3 minuty. Ta sama gra z magnetofonu Atari - 20-30 minut. Dlaczego tak? Bo na C-64 można było wgrać specjalny program kompresujący dane. Ba, nawet nie trzeba było go wgrywać! Dostępne były kartridże - słynne Black Boksy - które rozwiązywały problem wcześniejszego w czytywania programu przyspieszającego ładowanie. Krótko mówiąc, wyglądało to tak: wkładasz kartridż do specjalnego slotu, włączasz kompa - program Turbo już jest w pamięci i można za jego pomocą wczytywać wcześniej skompresowane i zgrane na taśmę gry. Przy okazji w Black Boksach implementowano wiele innych, przydatnych i ułatwiających życie programów i dynksów - np. przycisk reset.

W przypadku Atari tak lekko nie było - aby zaimplementować taki "dopalacz", niezbędna była droga przeróbka magnetofonu. Bez niej gracz wgrywał program przez 20 minut (i dłużej), po czym dość często widział irytujący komunikat o błędzie ("Boot error"). I trzeba było zaczynać od początku, bez żadnej gwarancji, że tym razem się powiedzie.

Popularny ówczesny dowcip przekręcał komunikat "Press Play & Play", czyli "Naciśnij Play i graj", na "Press Play & Prey" - "Naciśnij Play i módl się [żeby gra się wczytała]". Tu C-64 był zdecydowanie górą. I chyba to właśnie sprawiło, że 800 XL nie mógł nawiązać z nim wyrównanej walki.

Wylot Tramiela

C-64 przyniósł Tramielowi, lekko licząc, jakiś miliard dolarów czystego zysku. Firma była na topie, a Jack pławił się w blasku sławy i odbierał hołdy otoczenia kto wie, czy od tego dobrobytu nie przewróciło mu się nieco w głowie. Albo może nawet ciut bardziej niż nieco. Plotki głosiły, że był dość - delikatnie mówiąc - przykry dla otoczenia, a w firmie rządził żelazną ręką niczym cesarz Kaligula. Mogłeś mieć w Commodore Business Machines takie zdanie, jak chciałeś, pod warunkiem, że identyczne miał Tramiel.

Problem w tym, że CBM miało jednak nieco inną strukturę niż Imperium Romanum, a zasiadający w radzie nadzorczej panowie nie chcieli pełnić roli pokornych poddanych i potakiwaczy. Nie podobał się im styl pracy Tramiela. Zaczęło dochodzić do zgrzytów, konfliktów, starć... I nagle okazało się, że człowiek, który stworzył tę firmę od podstaw, przestał być jej szefem. Krótko mówiąc - wylano go z roboty (wersja wrogów Jacka) albo sam odszedł, nie mogąc patrzeć na niekompetencję rady nadzorczej (wersja zwolenników). Nikt nie wie, jaka jest prawda, i w sumie nikogo ona nie obchodzi. Liczy się tylko to, że Jack Tramiel opuścił Commodore (a z nim odeszło spore grono najwierniejszych wyznawców, wśród których nie brakło utalentowanych konstruktorów i programistów) z kieszenią nabitą po brzegi kasą i sercem wypełnionym pragnieniem zemsty. A że to niebezpieczne połączenie, chyba nikomu mówić nie trzeba.

O tym jak potoczyły się dalsze losy "wojny gigantów" będzie można przeczytać w CD Action 5/2010

Smuggler

CD Action
Dowiedz się więcej na temat: maszyny | Artykuł | komputery | komputer | Atari
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy