Castle Bravo - bomba, która wymknęła się spod kontroli

1 marca 1954 roku Amerykanie przygotowywali się na atolu Bikini do przeprowadzenia kolejnej już detonacji próbnego ładunku termojądrowego. Celem operacji miało być m.in. sprawdzenie nowego typu paliwa jądrowego. Żaden z konstruktorów ładunku nie przewidział jednak, jak wielka będzie jego moc.

Przygotowywany przez USA test miał być pierwszą detonacją w ramach operacji nazwanej Castle. Próbie nadano kryptonim Castle Bravo, a sam ładunek otrzymał niegroźną nazwę „Krewetki”. Pod względem konstrukcji był on zbliżony do ładunku Ivy Mike, czyli pierwszej w historii bomby wodorowej, którą Amerykanie zdetonowali na atolu Eniwetok niecałe 2 lata wcześniej. Tym razem armia USA chciała jednak sprawdzić, jak w roli paliwa termojądrowego zadziała nowy materiał, jakim był deuterek litu. Nikt wcześniej nie zbudował podobnego ładunku, ale amerykańscy uczeni zakładali, że moc wybuchu Castle Bravo nie będzie większa niż 4-8 megaton. Byli w błędzie.   

Reklama

Największa bomba w historii USA

„Krewetka” została odpalona 1 marca 1954 roku o godzinie 6:45. Ładunek uruchomiono zdalnie w betonowym bunkrze na wyspie Enyu, położonej 30 km od miejsca detonacji. W ułamku sekundy na niebie pojawiła się gigantyczna kula ognia o średnicy 7 km. Uformowany przez eksplozję grzyb osiągnął początkowo wysokość ok. 14 i średnicę 11 km. Po kilku minutach stał się jeszcze większy i sięgnął wysokości nawet 100 km. Wybuch był doskonale widoczny z oddalonego o ponad 400 km atolu Kwajalein.

Chwilę po detonacji do techników ukrytych w bunkrze na Enyu dotarła fala uderzeniowa. Jej siła była tak wielka, że uszkodziła betonowe ściany schronu. Natychmiast odezwały się również liczniki Geigera. Ich wskazania nie pozostawiały wątpliwości, że doszło do gwałtownego wzrostu promieniowania. Zszokowani autorzy testu zupełnie nie spodziewali się takiego rozwoju wypadków i nie mieli ze sobą nawet specjalnej odzieży ochronnej. Natychmiast wysłano po nich śmigłowiec ratunkowy, ale trzeba było jakoś dostać się na jego pokład. Technicy pędzili na lądowisko zawinięci w prześcieradła.  

Jeszcze gorszy los spotkał obserwatorów, którzy znajdowali się na pokładzie okrętu USS Curtiss – 37 km od miejsca detonacji. Świadkowie wspominali, że blask eksplozji był tak wielki, iż nawet mimo przyciemnianych gogli ochronnych, mogli oni przez chwilę dojrzeć kości swoich rąk. Jak na prześwietleniu. Grzyb, który spodziewali się ujrzeć w oddali, w ułamku sekundy znalazł się tuż nad nimi, a fala uderzeniowa przewróciła niemal wszystkich na pokładzie. Po chwili nad statek dotarła też chmura opadu promieniotwórczego. Załoga ukryła się pod pokładem i dostała zakaz wychodzenia na zewnątrz. Pozostałej części ekipy wydano rozkaz strzelania do każdego, kto otworzy właz. 

Dlaczego wybuch był tak mocny? Konstruktorzy ładunku nie docenili właściwości nowego paliwa. Zawarty w nim lit sprawił, że moc detonacji zamiast przewidywanych 4-8 megaton osiągnęła wartość 15 megaton! Krater utworzony przez „Krewetkę” miał 1,5 km szerokości i 60 m głębokości. Z czasem okazało się też, że Castle Bravo było największą próbą atomową, jaką kiedykolwiek przeprowadziły Stany Zjednoczone. Moc wybuchu wcale nie była jednak największym problemem, z jakim musiała zmierzyć się amerykańska armia.  

Skażony ocean

Wybuchowi Castle Bravo towarzyszył również wielki opad promieniotwórczy. Oceaniczne wiatry przeniosły radioaktywny pył na odległość nawet 600 km. Spadł on m.in. na zamieszkane wyspy atolu Bikini, których mieszkańcy z zaciekawieniem przyglądali się białym płatkom spadającym z nieba. Dzieci myślały, że to śnieg. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Już po krótkim czasie u mieszkańców tropikalnego raju zaczęły występować pierwsze objawy choroby popromiennej: poparzenia, wymioty i biegunka. Ofiary traciły wzrok, wypadały im włosy, a skóra płatami odchodziła od ciała. Cztery dni po teście amerykańskie władze podjęły decyzję o ewakuacji skażonych wysepek. Wielu ludziom nie dało się już jednak pomóc. 

Tragiczny los spotkał również załogę japońskiego kutra rybackiego „Szczęśliwy Smok”, który w chwili detonacji znalazł się w odległości ok 150 km od epicentrum. Na rybaków również spadła radioaktywna chmura, a jeden z członków załogi, radiooperator, zmarł później na skutek napromieniowania. Wydarzenie to zostało przez Japończyków nagłośnione i zmusiło Amerykę do działania. Władze USA wypłaciły odszkodowania mieszkańcom skażonych rejonów, a także własnym naukowcom i żołnierzom, którzy ucierpieli na skutek testu. Ludzie żyjący na najbardziej napromieniowanych wyspach musieli opuścić swoje domy i zostali przesiedleni na niezamieszkany atol Utirik.  

Pod koniec lat 60-tych uznano, że zagrożenie minęło i część wyspiarzy wróciła na Bikini. Po kilu latach okazało się jednak, że poziom skażenia wysp wciąż jest tak duży, że nie nadają się one do zamieszkania. Ludzie opuścili atol po raz kolejny i znaczna jego część do dziś pozostaje niezamieszkana.   

Adam Nietresta

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: bomba wodorowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama