Medycyna przyszłości

Jak uratować życie rannego w zamachu terrorystycznym?

​Ekspert ratownictwa taktycznego doktor Tomasz Sanak zna skutki ataków terrorystycznych jak mało kto. Jako członek Polskich Kontyngentów Wojskowych w Afganistanie niejednokrotnie walczył o życie żołnierzy rannych w zamachach bombowych. Dziś ten pracownik Wojskowego Instytutu Medycznego ostrzega, że nasza służba zdrowia nie jest odpowiednio przygotowana na tego typu wydarzenie.

- Panie doktorze, dlaczego atak terrorystyczny stanowi takie wyzwanie dla lekarzy?

Nasz system ratownictwa medycznego nie miał dotąd do czynienia - na szczęście - z obrażeniami wywołanymi przez atak bombowy, w dodatku u sporej liczby pacjentów. A procedury w przypadku zamachów terrorystycznych są zupełnie inne niż na przykład podczas dużego wypadku komunikacyjnego.

- Czym różni się np. karambol na autostradzie od ataku terrorystycznego?

W obu przypadkach chodzi o tzw. wypadek masowy. Obowiązują  jednak zupełnie inne schematy działania służb ratowniczych. Istotna różnica - z medycznego punktu widzenia - polega też na rodzaju ran: w wypadkach komunikacyjnych mamy do czynienia przede wszystkim z tzw. tępymi urazami, które nie otwierają ciała rannego, dlatego mniej krwawią na zewnątrz. W wyniku eksplozji, strzałów czy ataków nożem powstają natomiast rany penetrujące i głębokie. W tym przypadku utrata krwi następuje bardzo szybko i w dużych ilościach - a więc ofiary mają mało czasu. Jest też różnica w organizacji: w karambolach najważniejsze są służby ratownicze, policja pracuje raczej na drugim planie, zabezpieczając miejsce wypadku. W przypadku ataku terrorystycznego jest odwrotnie: wtedy to sztab zarządzania kryzysowego i mundurowi przejmują koordynację działań służb ratowniczych. A to początkowo oznacza dla medyków związane ręce.

Reklama

- Dlaczego?

Posłużmy się przykładem ataku terrorystycznego z 13 listopada 2015 roku w Paryżu. Miejsce zamachu, sala koncertowa "Bataclan", zostało zamknięte na wiele godzin, nikt ze służb ratowniczych nie mógł dostać się do środka, chociaż było wiadomo, że ludzie potrzebują natychmiastowej pomocy i umierają. Dopóki jednak terroryści nie zostaną zneutralizowani, mogą zdetonować nowe bomby - wtedy ważniejsza jest ochrona życia zaangażowanych w operację. Jest to oczywiście wielkie obciążenie psychiczne dla ratowników i lekarzy, którzy znajdują się tuż obok miejsca zdarzenia i mogą jedynie bezczynnie się przyglądać. Dlatego policyjne siły specjalne, które - w przeciwieństwie do medyków - są wyposażone w kamizelki kuloodporne i hełmy, są szkolone również w udzielaniu pierwszej pomocy. Prostymi środkami są w stanie opatrzyć i zabezpieczyć rannego.

- Chaos w miejscu zdarzenia, dym, zniszczenia, krew. Co robi się najpierw?

Gdy tylko nadejdzie przez radio pozwolenie na wejście na miejsce zdarzenia, najważniejszym krokiem jest uzyskanie rozeznania, gdzie znajdują się ofiary i kto najbardziej potrzebuje pomocy. Na przykład ci, którzy najgłośniej krzyczą, z reguły nie są w najgorszym stanie. - Niech wszyscy, którzy mnie słyszą, podniosą rękę! - to typowe wezwanie ratownika, kierowane do grupy rannych. Podbiegnie on następnie do osób leżących nieruchomo, które nie podniosły ręki. Jeśli żyją, to nimi należy się zająć w pierwszej kolejności. Równolegle powinna przebiegać wstępna analiza sytuacji. Pacjenci zostają przeniesieni w bezpieczniejszy obszar. Tam organizuje się swego rodzaju szpital polowy, tzw. AMP (ang. Advanced Medical Point), gdzie przeprowadza się bardziej zaawansowane czynności ratunkowe.

Mają one na celu ustabilizowanie stanu najciężej rannych. W AMP wykonuje się nawet transfuzje krwi czy niektóre zabiegi chirurgiczne. Następnie organizowana jest dalsza ewakuacja do szpitali. Osoby najpoważniej poszkodowane powinny trafić do najbliższego centrum medycznego, ponieważ najczęściej nie nadają się do dłuższego transportu. Po zamachu podczas maratonu w Bostonie w 2013 roku przechodnie na własną rękę przyprowadzali rannych. To z kolei oznacza wielki stres dla pracowników szpitala, ponieważ pacjenci nie są dowożeni wyłącznie karetkami. A skąd wiadomo, że poszkodowany to nie zamaskowany terrorysta?

- Czym jest w tym kontekście "chirurgia taktyczna"?

Ta nazwa wywodzi się z wojskowości, gdzie mówimy o działaniach taktycznych i strategicznych. Taktyka to nauka o walce, ale chcemy przecież wygrać bitwę, która składa się z wielu starć. I do tego potrzebna nam jest strategia. Mówiąc inaczej: ciężko ranny jest naszą walką, a sytuacja po zamachu - bitwą. Ofiary terroryzmu często mają urazy mnogie, to znaczy cierpią z powodu różnych obrażeń jednocześnie. Należy opracować dla nich stosowną taktykę: czy najpierw chirurdzy zabezpieczą pęknięcie czaszki, czy ranę brzucha? Ile operacji zniesie pacjent, zanim będzie mógł trafić na oddział intensywnej opieki medycznej? Czy jest stabilny, czy jego stan się pogarsza? Faktyczne działania są już "tylko" procedurą chirurgiczną, złamanie jest traktowane po prostu jak złamanie. Strategia wypadku masowego jest opracowywana dużo wcześniej przez ekspertów za biurkiem. Są plany wypadków masowych z 50, 100 lub 500 rannymi.

- Czy można przenieść doświadczenia naszych ratowników i lekarzy z zagranicznych misji wojskowych na sytuację w Polsce po ewentualnym zamachu?

Schematy podejmowania decyzji są zasadniczo takie same. Podczas akcji w Afganistanie lekarze musieli nieraz operować kilku rannych jednocześnie. W takich przypadkach chodzi właśnie o to, aby szybko i sensownie gospodarować ograniczonymi zasobami. W naszym szpitalu polowym mieliśmy na miejscu około 40 osób, w tym chirurgów, anestezjologów, pielęgniarzy, ratowników medycznych oraz techników, salę operacyjną i salę intensywnej terapii. Dyżur pełniony był 24 godziny na dobę. Kiedy mieliśmy jednorazowo licznych rannych, nawet stomatolog musiał pomóc, przejmując zadania niezwiązane ze swoją dziedziną.

- Jak dobrze polskie służby medyczne są przygotowane na wypadek ataku terrorystycznego na dużą skalę?

Odpowiem tak: oznaką naszego profesjonalizmu powinno być to, że jesteśmy przygotowani na najgorsze. Problem w tym, że jako medycy obecnie za mało ćwiczymy z policją, oddziałami specjalnymi czy strażą pożarną. Musimy też lepiej edukować społeczeństwo.  Na stronach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w zakładce Bezpieczeństwo znajdują się poradniki na temat zagrożeń o charakterze terrorystycznym - ale ile osób tam zagląda? A jeżeli chodzi o nas, medyków, powinniśmy dążyć do stworzenia w każdym pogotowiu ratunkowym tzw. medycznych grup zadaniowych (ang. Rescue Task Force, RTF). Są to zespoły wyspecjalizowane w udzielaniu pomocy w zdarzeniach o charakterze terroru albo aktywnego strzelca. Medyk z grupy.

RTF powinien znać najczęściej występujące rodzaje obrażeń na polu walki, orientować się w taktyce działań policyjnych, umieć np. zdjąć z rannego pirotechnika ubranie antyodłamkowe. Tu muszę się pochwalić swoimi działaniami na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie pracuję na Wydziale Lekarskim. Otóż praktycznie każdy student medycyny czy ratownictwa medycznego poznaje zasady dotyczące działania grup RTF. Wiem też o kilku innych uniwersytetach w naszym kraju, które realizują takie zagadnienia, ale nie dotyczy to z całą pewnością wszystkich. A nie ma wątpliwości, że jeśli chodzi o duży atak terrorystyczny, to pytanie nie brzmi: "czy w Polsce do niego dojdzie?", lecz: "kiedy...?".

Zobacz, co jeszcze można przeczytać w nowym numerze Świata Wiedzy

Świat Wiedzy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy