Czerwoni hakerzy z Chin - przekleństwo internetu

"Czerwoni hakerzy" z Chin są uważani za najbardziej pomysłowych po "ciemnej stronie internetu". Eksperci biją na alarm: w ubiegłym roku ataki cyberprzestępców z Chin dramatycznie przybrały na sile.

W samych tylko Stanach Zjednoczonych w ciągu roku doszło do podwojenia liczby ataków do poziomu 90 000. Szpiegowanie za pośrednictwem globalnej sieci oraz zagrożenie cyberwojną prowadzącą do wyłączenia istotnych sieci komputerowych są uważane przez amerykański rząd za "jedne z najpoważniejszych zagrożeń dla gospodarki i bezpieczeństwa narodowego".

Również europejskie firmy i instytucje rządowe coraz częściej padają ofiarami ataków, których sprawcy pochodzą przede wszystkim z Chin i Rosji. Amerykańscy eksperci idą jeszcze dalej i otwarcie obwiniają organy państwowe w Chinach oraz tamtejszą armię. "Duża liczba poszlak i dowodów kryminalno-technicznych wskazuje wyraźnie na zaangażowanie państwa w tego rodzaju akcje - bądź bezpośrednie, bądź też poprzez inne grupy wspierane przez rząd" - czytamy w najnowszym raporcie Kongresu USA na temat cyberaktywności ze strony Chin.

Reklama

Ślady pozostawiane przez hakerów umożliwiały czasami amerykańskim śledczym powiązanie z atakami "chińskiego rządu, a niekiedy nawet określonych instytucji, np. Armii Wyzwolenia Narodowego". Cele napastników również zdradzały ich polityczne motywy - nie były to typowo kryminalne pobudki, np. pozyskiwanie informacji na temat kart kredytowych czy kont bankowych. Do tego dochodzili też usposobieni nacjonalistycznie i wrodzy Zachodowi "hakerzy patrioci", którzy w czasach kryzysu chcieli udowodniać swoje zdolności, atakując zagraniczne strony internetowe. Nie wiadomo, w jakim stopniu za takimi incydentami stały instytucje państwowe, jednak istnieją wyraźne przesłanki wskazujące na tego rodzaju powiązania.

W ubiegłym roku kanadyjscy badacze odkryli nawet wielką międzynarodową sieć szpiegującą, która obejmowała 1295 komputerów w 103 krajach. W 30 procentach celami działań szpiegowskich były instytucje rządowe, ministerstwa spraw zagranicznych, media, organizacje międzynarodowe i ambasady. Szpiegowane była nawet kwatera główna NATO w Brukseli, a także biura uważanego przez Pekin za separatystę Dalajlamy. Badacze mówią w tym wypadku o "sieci duchów" (GhostNet). Używany w celu zainfekowania komputerów na całym świecie program miał interfejs użytkownika w języku chińskim i był kontrolowany prawie wyłącznie z terenu Chin.

Latem doszło do szeroko zakrojonego ataku na około 100 amerykańskich firm IT. Zastosowane wówczas szkodliwe oprogramowanie otrzymywało instrukcje z podobnych serwerów, które zostały użyte niedawno do ataku na Google. Hakerzy z Chin z pewnością nie przypuszczali, że atak ten wywoła spór na temat wolności wypowiedzi w Chinach. Dla Google przelała się czara goryczy - po czterech latach samocenzury koncern z Mountain View zerwał i tak już dość kruchą przyjaźń z chińskimi władzami.

Groźba całkowitego wycofania się z Chin nie pozostanie z pewnością tylko pustym sloganem. Jednak mimo to chińskie władzy zdają się nie przejmować zaistniałą sytuacją i zapowiedziały, że każda zagraniczna firma internetowa musi stosować się do tamtejszego prawa, do którego należy także cenzura. Twarde stanowisko Pekinu nie zdziwiło nikogo, ponieważ panowanie w internecie i kontrola to "być albo nie być" dla partii komunistycznej. Już przed dwoma laty premier i szef partii Hu Jintao ostrzegał biuro polityczne: "Od tego, czy będziemy w stanie trzymać w ryzach internet, zależy rozwój socjalistycznej kultury i stabilność państwa".

HeiseOnline
Dowiedz się więcej na temat: haker | ekspert | instytucje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy